niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 7 - Zwiastun śmierci – Opętanie

Nikushima powoli zaczesywał niebieskie włosy do tyłu, podczas gdy jego syn bez celu podrzucał i łapał małą piłkę.
-Szykuj się – warknął w pewnym momencie mężczyzna, bez odwracania się. – Idziemy na spotkanie z twoją narzeczoną. Przydałoby się byś wyglądał elegancko i gustownie. Mógłbyś brać ze mnie przykład.
-Po co? – Odpowiedział pytaniem znudzony Jellal. Dla niego całe to ukrywanie się i ciągłe przemieszczanie nie miało całkowitego sensu.
-Tłumaczyłem ci to już wiele razy. Powinieneś dziękować na kolanach, że trafia ci się taka okazja. Narzeczona w postaci księżniczki… prosta droga do pieniędzy, władzy, bogactwa i pięknych kobiet. – Odetchnął na chwilę i spróbował pohamować nerwy. Powinien chociaż trzymać pozory przykładnego ojca. Przez pewien czas… - Robiłeś ostatnio coś ciekawego? Może chcesz mi o tym opowiedzieć? – Zapytał, choć wiedział, że i tak nie będzie słuchać syna. Głupia gadanina.
-Ostatnio to… Chyba nic ciekawego się nie działo. Poznałem jakiś przygłupów niższych sfer, zmieszałem z ziemią wnuka Makarova, oświadczyłem się… i to chyba tyle.
Nikushima odwrócił się do niego z kamienną twarzą. Jego ciemne oczy nie wyrażały nic – były jak dwa kamienie, których nie da się skruszyć. Podobnie było z jego sercem.
-Że co zrobiłeś?
-Eee… wyżyłem się psychicznie na wnuku Makarova?
-Nie, nie… to później…
-A, o to chodzi… Oświadczyłem się – rzucił obojętnie młodszy Fernandes nie zaprzestając czynności jaką było podrzucanie piłki. - Ale nie martw się – dodał, widząc powoli marszczące się brwi ojca. – Tak dla jaj tylko, bo…
-Komu? – Przerwał mu Fernandes. Jellal spojrzał na niego uważnie. Chciał znać reakcję ojca. Chciał wiedzieć, czy będzie potrzeba uchylenia się przed ciosem. Bo to przecież nie byłby pierwszy raz, kiedy zostałby przez niego uderzony.
-Erzę.
Ku jego zdumieniu na twarzy ojca pojawił się wyraz ulgi, a kąciki ust nieznacznie powędrowały ku górze.
-A już się przestraszyłem, że jakąś słabą dziewkę ze wsi. Widzę jednak, że masz dobry gust i parcie na księżniczki… Wiedz jednakże, że wybrałem ci dużo lepszą niż to czerwone ciele. Bogatszą. I może ładniejszą. No, ale nic, musimy już iść, powóz czeka. A spóźnić się nie wypada, bo dzisiaj w królestwie jest tylko księżniczka i królowa. Prawdę mówiąc, żona władcy jest dość niezła. Jest co macać.
Chłopiec spojrzał na ojca z zażenowaniem.
-Przeleciałeś ją już?
-Dzisiaj synu, dzisiaj – odpowiedział zamyślony mężczyzna. – Zrobimy tak: pójdziemy, przywitam się pięknie, damy prezenty, które leżą na nas już przygotowane w powozie, pogadamy od rzeczy, a później ty sobie pójdziesz gdzieś z tą swoją księżniczką, a ja się dobiorę to królowej. Co ty na to? Albo nie mów – dodał, na widok otwierającej się buzi syna – wiem, że to genialne.
Chłopiec tylko przewrócił oczami.
-Mój ojciec to kłamca i zboczeniec – prychnął.
-Masz szczęście, że nie pedofil. Chodźmy już, powóz czeka.
Wyszli z obszernego namiotu, jednego z niewielu stojących na polanie. Był on przydzielany największym osobistościom stacjonującym w danym momencie na tym terenie. Powóz, do którego wsiedli spowity był w ciemność ze względu na to, iż okna były pozasłaniane. Za rozkazem Nikushimy źródło światła przesłoniły czarne płachty. Nie chciał, by ktokolwiek zauważył, kto wyjeżdża poza granice działań Korpusu Fairy Tail.
Jechali kilka godzin. Jellal przez pierwszy odcinek drogi próbował wyglądać na rozciągający się dookoła las, przez niewielką dziurę w materiale, ale po chwili stwierdził, że jest to dość nudne zajęcie. W powozie dodatkowo było dużo upalniej niż na zewnątrz, dlatego małe strumyczki potu, co chwilę spływały z jego czoła.
-Jakie to upierdliwe – mruknął i opadł na siedzenie.
Ojciec siedzący naprzeciwko ani trochę nie był zainteresowany tym, co aktualnie robił jego syn. Na jego kolanach leżała sterta papieru, którą przeglądał ze znudzeniem na twarzy. Jellal przez chwilę zastanawiał się, czy dostrzega on drobne pismo jakiegoś urzędnika na papierze, ale po chwili stwierdził, że nie ma co się nad tym rozwodzić. Jeśli przegląda to od ich wyjazdu, to znaczy, że musi coś tam widzieć.  Nawet nie zauważył, kiedy jego powieki stały się ciężkie. Stwierdził, iż i tak nie ma nic ciekawszego do roboty, więc po prostu położył się i zasnął.
Obudziło go lekkie uderzanie laseczką w drzwi powozu.
-Co do… - mruknął Nikushima, lekko je uchylił i wyszedł na zewnątrz.
Stał tam woźnica, który był niskim francuzem z lekko zakręconym wąsikiem i małymi, rozbieganymi oczkami.
-Konie musieć pić. My zrobić postój – rzekł, łamaną hiszpańszczyzną spoglądając przy tym z respektem na mężczyznę stojącego przed nim.
-Ach… chyba że tak… - odparł obojętnie starszy Fernandes i lekko skinął na swojego syna. Ten z niechęcią wygramolił się z ciepłego powozu, do którego zdążył się już przyzwyczaić. Chłodne powietrze uderzyło go w twarz.
-Możesz się przejść i rozprostować kości – zarządził ojciec stawiając nogę na schodku prowadzącego do wnętrza pojazdu. – Albo rób co ci się podoba, tylko nie odchodź daleko i wróć szybko, bo nie zamierzam czekać. Czas to pieniądz, zapamiętaj sobie – powtórzył swoje ulubione słowa z zadowoloną miną.
Chłopiec już miał odchodzić, gdy tchnęła go dziwna myśl.
-Ojcze… - zaczął, a gdy zawołany odwrócił się w jego stronę, zadał pytanie. – Czy ty nie miałeś przypadkiem dzisiaj walczyć na szable z tym… jak mu tam… Gildartsem?
Mężczyzna na chwilę zmarszczył brwi, by za chwilę obojętnie wzruszyć ramionami.
-Niezbyt mnie to obchodzi. Powinien się cieszyć, że nie musi staczać walki z tak bezwzględnym przeciwnikiem jakim jestem ja. A teraz idź już.
Jellal ruszył przed siebie z rękami w kieszeniach przedrzeźniając w myślach słowa ojca. Nienawidził go całym sercem i sam nie wiedział skąd się to bierze. Denerwowało go jego zachowanie, jego postawa, jego obojętność, jego ruchy, jego sposób mówienia… dosłownie wszystko. Gdyby mógł, najchętniej zamknąłby mu tą jego kłapiącą paszczę raz na zawsze. I nie chodziło tu o to, że nie byli do siebie podobni. Byli i to właśnie najbardziej przeszkadzało chłopcowi. Nie tylko wygląd odziedziczył po swoim opiekunie, ale i charakter. Fałszywy. Dwulicowy. Bezwzględny. Okrutny. Bez uczuć. Taki był. I ani trochę się tego nie wstydził. To była ta moc, ta władza. Potrafił rządzić, podporządkowywać sobie ludzi, by mu służyli. Tego chciał. Wiernych sług, którzy będą na każde jego skinienie. Chciał widzieć zlękniony wzrok ludzi, którzy patrzyliby w jego stronę.
Nawet nie zauważył, gdy wszedł w głąb lasu. Przyciągnął go tam chłód i uspokajający szum drzew lub może przyciągnął go… ktoś.

Witaj Jellalu. Miło, że przyszedłeś.

Chłopiec odwrócił się w poszukiwaniu głosu mówiącego w jego stronę, lecz nikogo nie dostrzegł. Tak jakby szum drzew układał się w słowa, które przechwytywał jego umysł.
-Kim jesteś? – Zapytał obojętnie. Ne bał się. Jego serce dawno pozbawiło go wszelkich silniejszych uczuć. Nawet strachu.

 Ach… Czy to ważne kim jestem? Ważne, kim ty chcesz być. Wiem, kim chcesz być. Twoje serce aż krzyczy. Mogę ci to dać. Mogę dać ci to wszystko.

-Możesz dać mi wszystko? – Zapytał Jellal, wyczuwając coś czego potrzebował od dłuższego czasu. Kuszącą propozycję. Uśmiechnął się zadowolony.

Mogę dać ci władzę. Zemstę. Mogę pomóc ujść twojej nienawiści. Mogę dać ci moc.

-Czego chcesz w zamian? – Zapytał chłopiec, czując narastające podniecenie. Taka okazja może nigdy się już więcej nie powtórzyć…

Chcę tylko, byś pozwolił mi zamieszkać w twoim ciele. Pozwól, że zapieczętuję się w tobie. Razem ze swoją mocą, którą posiądziesz. Pozwól mi…

-Zgadzam się – odrzekł chłopiec bez zastanowienia. – Przejmij moje ciało. I daj mi moc. Daj mi to czego pragnę. Powiedź mi tylko, co mam zrobić.
Czuł jak z każdą chwilą wzrasta jego zdenerwowanie. Był to jednak zły rodzaj zdenerwowania. Była to chęć posiadania szybko tego, co nieznajoma istota chciała mu ofiarować. Chciał tego teraz. Bez względu na konsekwencje.

Och… to proste. Natnij swoj
ą rękę przy nadgarstku. Przy drzewie znajdziesz długi sztylet. Wtedy się z tobą złączę. Na początku może trochę zaboleć. Lecz czym jest ból w porównaniu do tego, co za chwilę otrzymasz?

-Ból to nic – szepnął Jellal wypełniony szaleństwem do granic możliwości. Szybko podszedł do drzewa, przy którego korzeniu znalazł błyszczący w promieniach słonecznych nóż. Sięgnął po niego i szybkim ruchem naciął skórę na nadgarstku. Gdy po jego ręce zaczęła spływać krew, znów usłyszał tajemniczy głos, który wypowiadał coś w rodzaju przysięgi.

I oto dzień nadszedł. Ja, Zeref zawiązuję przysięgę z najmłodszym członkiem rodu Fernandes. Swoją krwią ofiarowuje on mi wieczną posługę udzielając mi swe ciało, w zamian za bezgraniczną moc. Od teraz jego krew moją będzie. Jego serce w kamień zmienione, nigdy bólu i cierpienia nie doświadczy. Od teraz jesteśmy jednym ciałem.

Jellal przestał słuchać słów istoty i z zahipnotyzowaniem wpatrywał się w swoją rękę. Krew wypływająca z rany zaczęła owijać się na niej jak wąż i piąć ku górze. Gdy doszła do szyi poczuł się jakby zaciskał się na niej niewidzialny sznur. Czując, że powoli zaczyna tracić powietrze opadł na kolana i uniósł oczy ku górze. Znajdował się w środku czegoś przypominającego tornado. Jednak wiatr miał barwę mocnego fioletu i z każdą sekundą zbliżał się do niego otaczając go swą mroczną aurą. Krew oplotła resztę jego twarzy. Wpłynęła do uszu, ust i oczu. Nagle poczuł przeszywający ból w całym swoim ciele. Coś przesłoniło jego oczy, przestał słyszeć i czuć co dzieje się wokół niego. Jakaś nieznana moc rozsadzała go od środka.

Jesteś mój.  






I wtedy poczuł jak coś uderza w jego pierś. Jakby próbowało wedrzeć się do środka jego ciała. Nie potrafił powstrzymać krzyku bólu, nie potrafił walczyć. Wielka moc rozsadzała jego kończyny, mięśnie i żyły. Czuł przyspieszone bicie serca, które jakby chciało wyskoczyć z jego piersi, a za chwilę… zatrzymało się. Ból ustąpił tak szybko jak się pojawił. Znów słyszał szum drzew, czuł, że klęczy na ziemi, a w jego kolano wbija się niewielki kamień. I czuł to. Czuł, że Zeref jest w nim, czuł moc, którą był wypełniony, czuł w sobie nowe uczucia. Piękne. Unikalne. Powoli uchylił oczy. Widział wszystko inaczej. Dużo ostrzej, wyraźniej. Potrafił dostrzec rzeczy znajdujące się bardzo daleko, a najmniejsza mrówka nie potrafiła zaszyć się pod jego spojrzeniem za liściem. Powoli wstał i rozprostował kości. Nowe ciało. Elastyczniejsze, szybsze. Spodobało mu się to. Rzeczywiście, czym miał być ten ból w porównaniu do umiejętności, które teraz posiadał. Słuch też dużo się polepszył. Mógł usłyszeć cichy szum strumyka, który znajdował się w pobliżu. Czując nagłe pragnienie, szybko udał się w jego stronę. Gdy pochylił się nad taflą wody, ledwo rozpoznał swoje odbicie. Jego niebieskie włosy poprzetykane były teraz czarnymi, lśniącymi pasemkami, a po prawej stronie twarzy pojawiło się coś w rodzaju ciemnego tatuażu.
-To musi być ta pieczęć – stwierdził na głos. Brzmiał on dużo bardziej dojrzale. Nie pasował do sześciolatka, którym nadal był. Nagle przejął inteligencję istoty, która znalazła się w jego ciele.
Jednak była jeszcze jedna rzecz, która spodobała mu się w jego nowym wyglądzie. Oczy. To już nie były te same niebieskie oczy, które każdego dnia widział w lustrze. Te przesycone były czerwienią. Szkarłatem. Wyglądały jak krew, nienawiść. Piękne.
Wstał i wiedział już co ma zrobić. W miejscu, gdzie rozciął sobie rękę, nadal leżał porzucony sztylet. Podniósł go i spojrzał na swój nadgarstek. Rana po rozcięciu już zdążyła się zagoić. Pozostała tam tylko niewielka blizna. Uśmiechnął się. A był to uśmiech przepełniony okrucieństwem. Taak… wiedział co musi zrobić…
Na skraju lasu, tak jak podejrzewał spotkał swojego ojca. Dostrzegł go już z oddali. Jego postawa jak zwykle wyrażała pełną arogancję i egoizm. Przytupywał nogą, jakby chciał pokazać synowi swoje zniecierpliwienie.
-No, wreszcie jesteś – prychnął na jego widok. – Kazałem ci wracać za chwilę. Nie mamy całego dnia, głupi gnoju.
Jellal w końcu uniósł głowę i lekko przechylił ją na bok. Na jego twarzy widniał psychopatyczny uśmiech. W oczach czaiło się szaleństwo.
-Jak mnie nazwałeś? – Zapytał wyszczerzając zęby w przerażającym uśmiechu. Jego zęby jednak nie przypominały już normalnych zębów. Te po bokach lekko się wydłużyły, przez co wyglądał jak wygłodniałe zwierze.
-Ja.. ja… synu, po co to nerwy? – Zaśmiał się Nikushima ze zdenerwowaniem, wyciągając przed siebie ręce i powoli się cofając. – Możemy porozmawiać…
-Porozmawiać? – Prychnął Jellal spuszczając oczy na zakrwawiony sztylet. – Nagle zachciało ci się rozmawiać ze swoim głupim synem? Cóż za zmiana… Ale widzisz… - dodał chłopiec zniżając głos do szeptu. – My już nie mamy o czym rozmawiać.
Szybkim ruchem doskoczył do swojego ojca i powalił go na ziemię. Usiadł na nim okrakiem i zaczął przejeżdżać po ostrzu palcem wskazującym.
-Zastanawiam się, co można z tobą zrobić… Zabawiłbym się z tobą jak kotek z myszką, ale nie mam za dużo czasu. A w końcu sam wiesz, - rzekł z uśmiechem na ustach powoli zbliżając koniec sztyletu do szyi swojej ofiary. – Czas to pieniądz. Ale chciałbym żeby była tu krew. Krew mnie podnieca.
Mężczyzna spróbował wyrwać się spod ciała swego syna, lecz bezskutecznie. Mimo, że było to tylko małe ciałko, które powinien bez problemu z siebie zrzucić, czuł, że siedzi na nim większa moc, która nie pozwala mu wstać. Nie miał sił błagać o litość. Nie miał już sił…


Chłopiec wykorzystał sytuację. Był jak łowca. Jak bestia. A pod nim leżała jego ofiara.
-Chcę to skończyć jak najszybciej. Żegnaj, Ta-To – szepnął Jellal głęboko naciskając na sylaby. Mocniej ujął w dłoń sztylet i szybkim ruchem wbił go w szyję ojca, a później przeciągnął nim w prawo. Krew z przeciętej tętnicy wytrysnęła na jego twarz i pobrudziła ubranie. Cieszył się jej widokiem. Chciał jej więcej. Na dźwięk ostatnich prób zaczerpnięcia powietrza przez mężczyznę, tylko szyderczo się uśmiechnął.
-Czyżbym niewyraźnie powiedział: „żegnaj”? – Zapytał, po czym skierował ostrze w stronę jego serca. Bez wahania rozciął koszulę starszego Fernandesa i mocno wbił sztylet obok jego serca. Zrobił kilka głębokich nacięć, by po chwili wyjąć już od kilku chwil niebijący mięsień, cały we krwi.
-Cóż, jednak twoje serce nie było z kamienia – zaśmiał się chłopiec, powoli wstając. Wytarł sztylet o płaszcz martwego i schował go do pochwy znalezionej wcześniej pod drzewem.
Powóz stał oddalony o sto metrów od miejsca całego zdarzenia. Gdy Jellal doszedł do drzwiczek, cicho zawołał na woźnicę.
-Możemy jechać.
Mężczyzna siedział już na koźle, przygotowany do jazdy, a gdy chłopiec na niego zawołał, nawet się nie odwracał.
-A ojciec nie jechać? – Zapytał tylko, popędzając konie.
-Ojciec jednak zrezygnował. Ma pewną ważną sprawę do załatwienia. Musi ułożyć mowę powitalną – odkrzyknął, po czym szybko wszedł do wozu i zamknął drzwi, tak że po chwili wnętrze pogrążyło się w całkowitej ciemności. – I to dla samego Szatana – dodał ze śmiechem.




Od autorki:
Tak oto witam, po tak strasznie długiej przerwie :3
Niestety, cierpiałam ostatnio na chorobę brakmiweny i nie mogłam znaleźć na to lekarstwa. Dzisiaj tak zaczęłam sobie coś skrobać, lecz stwierdziłam, ze początek jest trochę drętwy i trzeba z tym coś zrobić w dalszej części! Dlatego zrobiłam coś naprawdę nieprzewidywalnego i psychopatycznego <lubię takie rzeczy ^^ >. Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko takiemu innemu Jellalowi :3
Od razu wyjaśnię: chodziło mi o to, by Jellal, rzeczywiście był opętany przez Zerefa, a nie przez Ultear, dlatego wiedzcie, iż tak jest! ;)
Takie inne wszystko!
I korzystając z okazji, chciałam wam wszystkim życzyć Wesołych Świąt! I dziękuję, że ze mną jesteście i że chce wam się to wszystko czytać ;*
 

Obserwatorzy